Kiedy chcemy „ulepszyć” partnera… czyli efekt Pigmaliona

kissingmagritte-hangupCzęste przekonanie o konieczności przyjmowania odpowiedzialności za poczucie szczęścia partnera lub partnerki (mit #1), o którym pisałam poprzednio, ma też swoją drugą stronę. To Efekt Pigmaliona, czyli sytuacja, gdy jedna osoba w związku odczuwa misję „naprawiania” i „ulepszania” partnera / partnerki – pokazywania bliskiej osobie, jaka „powinna” być. Oto kolejny mit na temat dobrego związku:

MIT #2 Muszę dokładać wszelkich starań, aby partner stawał się lepszy

Ktoś może pomyśleć, że wiążąc się z daną osobą, nie tylko uzdrowi ją, ale i ulepszy, udoskonali i zmieni w „nowego, lepszego człowieka”. Znam pewne małżeństwo, w którym on nigdy nie był zbyt skłonny do utrzymywania idealnej czystości i porządku w swoich rzeczach, nie zwracał też szczególnej uwagi na wygląd i ubiór. Dobrze czuł się w atmosferze „twórczego chaosu”, zwłaszcza gdy pochłaniała go praca nad kolejnym, fascynującym projektem naukowym. W takich chwilach lubił też pracować do późnych godzin nocnych, nawet kosztem krótszego snu i konieczności wzmacniania się kilkoma filiżankami kawy następnego ranka. Ona zaś wyniosła z domu przekonanie, że bez uprasowanych i posegregowanych pod kolor koszul i skarpet dom zatonie w bałaganie, a krótszy o dwie godziny sen na dobre zrujnuje zdrowie człowiekowi.

Żona bezskutecznie walczyła z mężem o to, by „dla własnego dobra” nie przegapiał idealnej pory snu, by nie pił zbyt dużo kawy, zdrowiej się odżywiał. Mocno przekonana o tym, że bez joggingu i jogi nie można być szczęśliwym, dokuczała mu z powodu kilku kilogramów nadwagi. Niemal codziennie komentowała jego niedoskonale dopasowany ubiór, złoszcząc się coraz intensywniej, gdy koszulę w kratkę założył do garnituru w paski. Gdy pewnego dnia na ważną konferencję wyszedł w niewyprasowanej koszuli (w dodatku jej zdaniem krawat nie do końca pasował kolorem do butów), jeszcze przez kilka miesięcy słyszał złośliwe komentarze na ten temat. „Mój ty łachmaniarzu”, mówiła do niego „czule”. Czerpała przy tym sporą dozę satysfakcji z pokazywania i udowadniania mężowi, jakie zmiany powinien wprowadzić do swojego życia. Czuła się dobrze w roli tej, która wie lepiej, jaki on tak naprawdę powinien być. Jak można się domyślić, trudno było mu znieść taki stan, gdy w najważniejszej i najbliższej relacji z drugą osobą nie był szanowany i akceptowany.

Pomysł na „ulepszanie” i niwelowanie rzekomych „wad” partnera lub partnerki nigdy nie kończy się dla pary dobrze. Znany psycholog Arnold Lazarus podsumowuje to w ten sposób: „Arogancję tych, którzy uważają, że ich pogląd na świat jest jedynym właściwym, przebijają tylko ci, którzy próbują zmusić innych do przyjęcia własnego punktu widzenia”. A to niestety oznacza dla związku gehennę ciągłych konfliktów i frustracji.

Najszczęśliwsze związki to te, w których każdy z partnerów bierze odpowiedzialność za własne szczęście i poczucie spełnienia w życiu. To, co jest najbardziej potrzebne tej dwójce osób, to okazanie wzajemnego szacunku, akceptacji dla wyborów partnera / partnerki oraz zgoda na to, że dwie dorosłe osoby mogą się od siebie różnić i jednocześnie być ze sobą blisko. Powodzenia!

Ilustracja: Joe Webb (joewebbart.com)

Bibliografia:

A. A. Lazarus, Mity na temat małżeństwa. O powszechnych przekonaniach, które niszczą związek. Wydawnictwo GWP, Gdańsk 2002.

Czy w dobrym związku uszczęśliwiamy się nawzajem?

ddW pracy terapeutycznej z parami dość często spotykam się z różnymi wyobrażeniami na temat tego, jaki powinien być udany związek. Niestety większość tych wyobrażeń nie sprzyja budowaniu satysfakcjonującej relacji.

W kolejnych wpisach przedstawię najpowszechniejsze – w moim doświadczeniu – nieprawdziwe przekonania na temat związków. Dwa pierwsze, które omawiam, dotyczą emocjonalnego zaangażowania w to, jaki / jaka jest partner / partnerka.

MIT #1 Partnerzy powinni uszczęśliwiać się nawzajem

Często słyszę, że w związkach jedna strona jest odpowiedzialna za uczucia drugiej. „Nie chcę mówić mu o wszystkim, bo wiem, że ma teraz trudny czas i będzie tym przygnębiony”. Albo: „Nie lubię tego, ale wiem, że to ją uszczęśliwia. Nie mogę jej przecież odmówić”. I druga strona: „Przecież wiesz, że tego potrzebuję. Dlaczego mi odmawiasz?”. Poczucie szczęścia partnera lub partnerki staje się wielkim zadaniem życiowym jednostki oraz – w konsekwencji – równie dużym ciężarem. Taki schemat przeżywania relacji najczęściej jednak prowadzi do poczucia winy i gniewu. Poczucie winy niemal zawsze pojawia się u tej osoby, która chce uszczęśliwiać, pocieszać, ratować. Myśli ona, że nie umie pocieszyć doskonale, więc nie sprawdza się w roli idealnej partnerki / partnera. Druga strona zaś może czuć się winna, że jej stan nie poprawia się pomimo wielu starań partnera. Z kolei złość będzie nieuchronnie narastała u osoby przekonanej, że partner / partnerka musi za wszelką cenę zaspokajać jej potrzeby i oczekiwania.

Fantazja o tym, że mamy tak wielką moc, by uszczęśliwiać drugą osobę, a nawet uzdrowić ją z depresji czy wyleczyć z uzależnienia, może prowadzić jedynie do pogłębiania się naszej (i cudzej) frustracji. A jednocześnie zatracamy w tym siebie. Nie wiemy już, co jest „jego / jej”, a co „moje”. Jakie są moje potrzeby i życiowe cele, jeśli nieustannie podążam za emocjami partnera lub partnerki?

Czasem, wchodząc w rolę „ratownika” i dobrze wczuwając się w „misję” – utrwalamy pozycję drugiej osoby jako potrzebującej wsparcia i nie pozwalamy jej odzyskać kontroli nad własnym życiem. „Ratownik” potrzebuje bowiem „ratowanego” i nie będzie spełniać się w roli partnera / partnerki, jeśli nie zobaczy w tej drugiej osobie jakiejś trudności czy kłopotu, z którego może go wybawić. Taka sytuacja niebezpiecznie zmierza w stronę koluzji, o której pisałam tutaj.

W rzeczywistości nie mamy zbyt dużego wpływu na to, jak czuje się druga osoba. Przeżywanie przez nią danej sytuacji zależy od wielu czynników – jednym z ważniejszych jest interpretacja, której ona dokonuje, oraz wzorzec reagowania i przeżywania, najczęściej towarzyszący jej od wielu lat. A my nie mamy na to wpływu. Możemy jedynie pytać: „Czy mogę ci jakoś pomóc?”. W odpowiedzi najpewniej usłyszymy: „Potrzebuję czasu, aby uporać się z tym problemem”, co może oznaczać: „Daj mi trochę przestrzeni, chcę zastanowić się nad swoimi potrzebami, by znaleźć rozwiązanie najlepsze dla siebie”.

Szczęśliwe związki to takie, w których obie osoby czują się spełnione w podążaniu za własnym szczęściem. Jeśli każdy z partnerów zadba o swoje potrzeby, wówczas odnajdzie się przestrzeń też na to, co wspólne – na wzajemność, która nie będzie obciążona poczuciem winy i nadmiernej odpowiedzialności. Bliska relacja stanie się wtedy rzeczywistym źródłem wsparcia i satysfakcji.

Omówiona tu postawa przyjmowania odpowiedzialności za samopoczucie drugiej osoby ma też swoją skrajną postać – to tzw. Efekt Pigmaliona. Poświęciłam mu kolejny wpis.

Ilustracja: Joe Webb (joewebbart.com)

Bibliografia:

A. A. Lazarus, Mity na temat małżeństwa. O powszechnych przekonaniach, które niszczą związek. Wydawnictwo GWP, Gdańsk 2002.

Zmowa partnerów, czyli czym jest koluzja w związku

Często spotykam pary, które „grają w koluzję”. Co to znaczy? Przede wszystkim wciąż się ranią, mimo że mają dobre intencje, chcą się uszczęśliwiać i kochają się. Charakterystyczna jest powtarzalność. Na przykład jedna strona nieustannie ma pretensje, jest krzykliwa i wybuchowa, druga zaś ucieka w milczenie i wycofuje się, stosując tzw. bierną agresję. W tym układzie od lat nic się nie zmienia.

Dlaczego tak się dzieje? Obie strony czerpią coś z tego związku – potrzebują siebie nawzajem, by zaspokajać swoje dawne, głębokie deficyty emocjonalne i relacyjne, powstałe jeszcze w dzieciństwie. Jak twierdzi psychoanalityk i terapeuta par Jurg Willi, bez „ruszenia z posad” samych podstaw koluzji, czyli momentu wyboru partnera i nieświadomej motywacji tego wyboru (a jej korzeni warto szukać w relacji z pierwszymi opiekunami), raczej nie ma szans na wyjście z impasu. 

Jednym z rodzajów koluzji może być tzw. „koluzja oralna”, jak określa ją Willi, czyli próba odtworzenia w związku symbiotycznej, zawłaszczającej relacji typu matka-dziecko. Jedna strona czuje się bezradna niczym niemowlę i oczekuje od drugiej całkowitego oddania, nieustającej opieki i zaspokajania wszystkich potrzeb. Druga strona zaś odnajduje się w dosłownym i emocjonalnym „karmieniu” partnera, narzucania swoich dążeń do poświęcania się dla niego.

W takim związku może dojść do odtworzenia zawłaszczającej relacji rodzica i dziecka – wtedy, gdy symbioza staje się na tyle groźna, że nie pozwala na jakąkolwiek autonomię. W rzeczywistej koluzji oralnej, jaka może mieć miejsce między matką a dzieckiem, matka wykorzystuje dziecko do zaspokajania własnych potrzeb miłości i bezpieczeństwa. W tym upewnia ją całkowicie oddane, zależne dziecko. Matka czuje się też urażona i sfrustrowana, jeśli małe dziecko nie daje się całkowicie podporządkować i manipulować sobą, lecz walczy o autonomię. Podobnie jest w dorosłych związkach, w których zagościła koluzja – trudno jest partnerom poczuć się autonomicznymi jednostkami. Wydają się zespoleni i uzależnieni od siebie.

Jeszcze inny przykład koluzji przedstawiam w infografice:

WilliKoluzja-5